piątek, 9 października 2015

MASK

ROZDZIAŁ I
TAEMIN

Kiedy wreszcie dotarłem na komisariat ujrzałem Jimina stojącego w jaskrawym świetle na schodach. W prawej ręce trzymał zmięte w kulkę czarne majtki. Potrząsał pięścią, jakby chciał z nimi zrobić jakąś magiczną sztuczkę, zamienić je w gołębia, czy co. Z zarumienioną twarzą wrzeszczał na młodego glinę w mundurze. Dach mojego samochodu był opuszczony, i jego słowa dobiegały mnie wyraźnie, jak kartofle wysypujące się z worka.
- Totalna bzdura! - wydzierał się Jimin. Chudy gliniarz uchylał się przed nim tak, że mało co nie wypadł przez barierkę. Oczy miał szeroko otwarte i patrzył z przestrachem, jakby mu właśnie powiedziano, że jest potomkiem diabła. Jak większość mężczyzn, którzy stanęli twarzą w twarz z rozjątrzonym Jiminem, wyglądał trochę na zakochanego, a trochę tak, jakby miał ochotę go zamordować.
Błyskawicznie podjechałem do krawężnika i zatrąbiłem dwa razy.
Jimin nie odrywał wściekłego wzroku od młodego policjanta. Wpatrywał się w niego jeszcze kiedy schodził tyłem ze schodów, nie patrząc pod nogi. Jak zdalnie sterowany. Każdy inny człowiek potknąłby się i upadł. Ale nie Jimin. W życiu nie zrobił fałszywego kroku. Wychodząc z łona matki najprawdopodobniej zakręcił piruet i zatańczył twista z pępowiną. W końcu odwrócił się do mnie. Wtedy to dostrzegłem przylepiony na jego czole spory bandaż, zasłaniający lewą brew. Pośrodku bandaża widniała wilgotna rdzawa plama. Trzy krople krwi tworzyły konstelację na jego białym podkoszulku.
Jimin zdążył zejść zaledwie o parę stopni, kiedy zatrzymał się raptownie i odwrócił z powrotem do policjanta. Jego tenisówki skrzypiały na gładkim betonie. Przestraszony gliniarz drgnął i sięgnął dłonią do kabury.
- Sukinsyn! - obwieścił Jimin, celując w niego majtkami. - Słyszałeś, co powiedziałem, panie władzo?
Przemaszerował do mojego samochodu, wsiadł i huknął drzwiami.
- Spierdalajmy stąd, zanim znowu kogoś zabiję.




Jimin podniósł tyłek i wyciągnął spod siebie papiery, na których siedział.
- A co to – zdziwił się.
- Petycja. Podpisz.
Złapał długopis, który turlał się irytująco po tablicy rozdzielczej, i podpisał się pod moim nazwiskiem.
- Co za petycja?
- O nową ustawę.
- Aha. - Otworzył schowek na rękawiczki i wpakował tam listę. Z uśmiechem sięgnął po torbę zatkniętą przy siedzeniu. - Masz tam coś ciekawego? - Przekopał torbę w poszukiwaniu jointa. Daremnie. Skończyłem z tym, kiedy dwa miesiące temu rozstałem się z Jonginem. To raczej on lubił być na haju. Ja tak naprawdę za tym nie przepadałem. Ani kiedy byłem nastolatkiem, ani kiedy skończyłem lat dwadzieścia, a już tym bardziej teraz, kiedy ten związek się wypalił. Palenie marihuany tak bardzo trąci latami sześćdziesiątymi, to akt nostalgii, jak pora herbatki dla amerykańskich anglofilów. Jako że przez większość lat sześćdziesiątych moja matka nosiła jeszcze pieluszki, czułem teraz ulgę, że nie muszę dłużej udawać hipisa. Jedyną dobrą stroną palenia trawy było to, że Jongin dostawał potem wściekłego apetytu i gotował nam wykwintny posiłek z dziesięciu dań. Jego tato był prawdziwym szefem kuchni w bardzo eleganckiej restauracji w Seulu. W domu taty Jongina na ścianach wisiały tuziny fotografii w czarnych ramkach, przedstawiające go w czapce kucharza i białym fartuchu, zapinanym z boku na guziki, jak wojskowy mundur. Nachylał się nad stołem między jakimiś wielkimi osobistościami, uśmiechając się prosto w obiektyw. Jego dłoń spoczywała zwykle na ramieniu osobistości. Uwielbiałem, jak Jongin krzątał się po naszej kuchence, całkiem goły, w samym tylko białym fartuchu ojca na muskularnym ciele.
- Powiesz mi, co się stało? - spytałem, zdejmując jedną rękę z kierownicy, żeby pociągnąć za podarte majtki Jimina. Nosił zawsze tylko jeden rodzaj, stringi, bez żadnych ozdóbek, o prostym kroju. Nazywałem to ,, majtki z nitką w tyłku. ''
- Ta szmata? - Jimin rozwinął je i rozciągnął w dłoniach. Były poszarpane i dziurawe, jak psu z gardła wyjęte.
- O Jezu, Jimin – powiedziałem. - Co się stało?!
Jimin wyrzucił majtki w noc. Prąd powietrza porwał je w ciemność. Odwrócił głowę, żeby zobaczyć, gdzie wylądują.
- Jutro znajdzie je jakiś wąchacz siodełek rowerowych i będzie w siódmym niebie.
- Świadomość, że przyczyniłeś się do rozładowania jego napięcia, musi być satysfakcjonująca.
- No cóż, jestem tylko humanitarny.
- A tak nawiasem, panie doktorze, niechże mi pan łaskawie opowie o co, u diabła, poszło z tymi glinami?
Jimin znowu sięgnął do mojej torby, buszując w niej, póki nie znalazł na dnie samotnego, wykruszonego papierosa. Od palenia też odwykłem, odkąd zacząłem odwykać od Jongina. Było to częścią mojego nowego programu kwarantanny. Podobnie jak to, że zgłosiłem się do zbierania podpisów pod petycją Amnesty International. Powtórzyłem:
- No więc jaką zbrodnię popełniłeś?
Jimin wetknął papierosa w usta, przycisnął zapalniczkę samochodową i czekał. Wiedziałem, że nie odpowie, dopóki nie zapali. Lubił takie teatralne gesty.
- Jimin, jest już po północy – przypomniałem. - Ledwie dwadzieścia minut temu wróciłam do domu z treningu, po dziesięciu godzinach tańca i opracowywania choreografii. Odebrałem twoją wiadomość z sekretarki i oto jestem. Od rana nie miałem nic w ustach i jestem gotów cię zabić za resztki jedzenia między twoimi zębami. Więc lepiej mi powiedz, co się, do cholery, stało.
- Zatrzymaj się! Zatrzymaj się! - Zamachał gwałtownie rękami.
- Co?!
- Stań. - Jimin porwał kierownicę i raptownie skręcił. Samochód z piskiem opon przejechał w poprzek dwóch pasm szosy, aż udało mi się zahamować na drodze dla rowerów przed barem szybkiej obsługi. Było już zamknięte. Mimo że Ulchin jest miasteczkiem uniwersyteckim, niemal wszystkie lokale zamykają tu o szóstej. Jakby mieszkańcy nie chcieli przyznać, że żyją głównie ze studentów, którzy stanowią połowę ludności. Dzięki Bogu, po szóstej nie było też ruchu na drogach.
- Chryste, Jimin – jęknąłem, przyciskając dłoń do walącego serca. Jimin nie słuchał. Cisnął dopiero co zapalonego papierosa do ścieku i zaczął ryć w moim schowku na rękawiczki.
- Papier! - zażądał. - Papier, szybko! - znowu rzucił się na moją torbę. Znalazł kopertę i zaczął bazgrać na odwrocie.
- Nie na tym! - zaprotestowałem, wyciągając rękę. - To stary list miłosny od Jongina.
- Piszę na kopercie, nie na twoim pieprzonym liście.
- Ale list jest w środku. To ma dla mnie, wiesz, wartość sentymentalną.
Jimin wyszarpnął list z koperty i rzucił w moją stronę.
- Masz. Przechowuj go sobie dalej. - I wrócił do swojej pisaniny. Nie miało sensu mu teraz przerywać.
Zerknąłem na Jimina piszącego z pasją w przyćmionym świetle latarni. Ramiona skulone, oczy zmrużone w skupieniu najwyżej parę centymetrów od koperty. Wydawało się, że zaklina złe moce.
- Może podjadę do latarni – powiedziałem. - Zniszczysz sobie oczy.
- Mhmm – mruknął do siebie. - Tak, tak.
Jak w miłosnej ekstazie.
Położyłem list na desce rozdzielczej. W głębi ulicy dostrzegłem kilku rosłych chłopców z uniwersytetu wychodzących ze sklepu. Śmiali się lubieżnie, jak to robią mężczyźni, którzy właśnie rzucili jakąś ubliżającą uwagę o kobiecie lub penisie innego faceta.
Ziewnąłem głęboko, aż poczułem, jak podskakują mi uszy i strzykają kości szczęki.
- Podjedźmy do tego sklepu – powiedziałem do Jimina. - Będziesz miał więcej światła, a ja kupię coś do jedzenia. Umieram z głodu.
-Ćśśś – odpowiedział.
Ucichłem. Pewnie znowu zapisywał sobie pomysł na jakąś magiczną choreografię.
Jimin był genialny. Zostało to dowiedzione przez wyniki testów, kiedy jeszcze stawiał pierwsze kroki. Był też zabójczo przystojny. Tego można było dowieść, obserwując jak kobiety i mężczyźni wykręcają sobie za nim szyje na ulicy. Ja zaś nie byłem ani geniuszem, ani przystojniakiem. Byłem skrzętną pszczółką. Wszystko, co robiłem, wymagało długich godzin mozolnej pracy. W szkole uczyłem się na cztery plus, a piątki dostawałem za nadprogramowe referaty o Gwatemali (eksportuje kawę, cukier, banany i zboże). Dla Jimina gromadzenie wiedzy i partnerów było niczym przechadzka po sadzie, gdzie wszystkie dojrzałe jabłka są w zasięgu ręki. Tylko rwać. W moim sadzie gałęzie były wysokie i niedostępne. Musiałem podskakiwać, uderzać je kijem. Zanim zerwałem jakieś jabłko, było już obite na miazgę.
Zanurzyłem rękę w schowku na rękawiczki. Znalazłem pół rolki pastylek miętowych. Wrzuciłem je wszystkie do ust.
- Taemin! - zirytował się Jimin. - Siedź spokojnie!
Plunąłem w niego pastylką. Wylądowała na kopercie, na której pisał. Nie podnosząc wzroku, Jimin podniósł biały krążek do ust i dalej pisał. Nagle przerwał.
- No więc siedzę sobie w celi, ja i dwie babki...
- Dziwki?
- Zaraz dziwki. Za dużo się naoglądałeś telewizji.
- Do sedna, Jimin, do sedna.
- No więc siedzimy we trójkę w tej celi – ciągnął Jimin. - Jedna taka całkiem młoda, może dwadzieścia lat. Studentka wydziału handlu. Razem ze swoim chłopakiem kradła z biur komputery i maszyny do pisania. W ten sposób przez dwa lata zarabiali na studia. Dziś wieczorem złapały ją gliny, ale chłopakowi udało się uciec.
- No i co z nią?
- Z nią? Nic. Tworzę ci tylko ogólny obraz sytuacji.
Dwaj chłopcy, którzy wyszli ze sklepu, pili piwo z papierowych kubków i klepiąc się nawzajem po ramionach, zaśmiewali się z czegoś.
Odwróciłem się do Jimina.
No i co? Co tam tak zawzięcie piszesz, że omal nas nie zabiłeś?
- No i siedzę w tym więzieniu, i w myślach wyliczam wszystkich znanych ludzi, którzy także odsiadywali wyroki. Cervantes, Joan Baez...
- Jimin, parę godzin w miejskim areszcie to jeszcze nie ,, odsiadywanie wyroku ''.
- … Gandhi, Galileusz, Robert Mitchum...
- I Hitler – dodałem.
Tamci chłopcy byli coraz bliżej. Już można było rozróżnić rysy twarzy. Stanęli w kręgu słabego światła przyćmionej latarni. Jeden z nich dostrzegł Jimina. Nie mógł oderwać od niego wzroku.
- … Martin Sheen, Martin Luther, Martin Luther King...
- I wujek Martin z ulubionego serialu mojej matki. Jimin, do rzeczy.
- -Hej, przystojniacy – odezwał się jeden z chłopaków z wrednym uśmieszkiem. Stał już o parę kroków od samochodu. - Dobrze się bawicie.
- Pomóc wam? - zagadnął drugi. To on ciągle się gapił na Jimina. Obaj byli potężni, jak atleci. Chłopcy z jednej drużyny.
- Taemin, jedziemy – powiedział Jimin. Nie był przestraszony, tylko poirytowany.
Ja mimo wszystko się bałem. Natychmiast zapaliłem silnik.
- No, kochasie, nie bądźcie tacy. - Ten, któremu spodobał się Jimin, podszedł i oparł się o wóz od jego strony. Mrugnął do Jimina z uśmieszkiem: - Byłbym zainteresowany.
Jimin zaśmiał się.
- Taak? Przyjdź, kiedy zaczniesz być interesujący.
- Już jestem wystarczająco interesujący. Zobaczysz, kiedy mnie bliżej poznasz. - Położył szczególny nacisk na słowo ,, poznasz ''.
Jimin uśmiechnął się z zaciekawieniem.
- Masz na myśli ,, poznać '' w sensie biblijnym?
- Właśnie. Nie inaczej.
- Kochany – odezwał się drugi chłopak. - Gdyby fiuty mogły mówić, jego przemówiłby wierszem.
Obaj się roześmiali. Jimin też. Ja, nie patrząc na nich, uciekałem wzrokiem.
- Naprawdę? - spytał Jimin. - Wierszem?
- Przy odrobinie zachęty.
- OK – powiedział. - Wyciągaj go.
- Co?
- Wyciągaj fiuta i chodź no tu. Jestem miłośnikiem poezji.
- Co?
- Obciągnę ci.
- Poważnie?
- O to ci chodzi, nie?
- No. Niby tak.
- No to kładź go tu na drzwiach. - Klepnął krawędź drzwiczek samochodu. - Tylko uwaga na lakier.
Chłopak zmarszczył brwi.
- Tutaj?
- No. Ty też, kolego. - Wskazał tego drugiego. - Chcę was obu naraz.
- Obu? - spytał chłopak z dziwną miną.
- Spokojnie, zmieścisz się. - Jimin otworzył szeroko usta. - Widzisz? Mnóstwo miejsca.
- A on? - Wskazał na mnie.
- On lubi sobie popatrzeć.
- Spadamy koleś – powiedział przyjaciel domorosłego poety, ciągnąc go za ramię. - Nie widzisz, że sobie jaja z ciebie robi?
Jimin zaśmiał się.
- Obaj powinniście iść do domu i zająć się nawzajem swoimi jajami.
Ten, który upatrzył sobie Jimina, rozjuszony, uniósł potężne ramiona. Pewnie sobie przypomniał tych wszystkich twardzieli, których powalał w błoto na boiskach futbolowych całego kraju, więc zacisnął swoje wielkie łapska na drzwiczkach i przechylił się w jego stronę.
- Mógłbym cię pieprzyć tu i teraz, palancie. W dupę, w usta, wszędzie.
- To pieprz się z tym – powiedział Jimin i wbił mu w rękę mój długopis. Wrzasnął i odskoczył, wpatrując się w krew cieknącą z dłoni. Jimin spokojnie odwrócił się do mnie. - Ruszaj.
Zjechałem z krawężnika i dodałem gazu.
- Pieprzone pedały! - krzyknął ten mniej poszkodowany. Rzucił w nas puszką po piwie. Odbiła się od tylnego zderzaka i zagrzechotała na chodniku.
- A kij wam w oko!- odkrzyknął Jimin.
Serce waliło mi jak młot. Przełknąłem ślinę, zrobiłem kilka głębokich wdechów i udawałem, że jestem przynajmniej tak spokojny jak Jimin.
- Wszystko pięknie, ale coś ty, do cholery, robił w tym cholernym areszcie i po coś wymachiwał majtkami na wszystkie strony i co ci się stało w tę cholerną głowę? Tylko tyle chcę wiedzieć.
- To przez Minho. - Westchnął.
Czekałem. Choi Minho był jego mężem. Jimin nie lubił o nim mówić, więc nie znałem szczegółów. A jeśli już o nim wspominał, były to te rzadkie przypadki, kiedy widziałem go niepewnego i zagubionego, Zupełnie jakby był wampirem wysysającym jego siłę. Wtedy byle co wyprowadzało go z równowagi. Wiedziałem tylko, że Jimin i Minho wciąż byli małżeństwem, choć z jakiejś nieznanej przyczyny Jimin zostawił go tydzień po ślubie. Nie widzieli się prawie dwa lata: Minho siedział w jakimś więzieniu, odsiadywał wyrok.
- No dobra, poszedłem na obiad z Taehyungiem. Pojechaliśmy na oblewanie do mojej ulubionej restauracji, co w tym jego gracie jest...
- Powoli. Jakie oblewanie?
- Co, nie mówiłem ci? Wytypowano mnie jako najlepszego z zespołu na rozmowę kwalifikacyjną przed festiwalem sztuki w Seulu. Organizują to same wielkie szychy, ogromna inwestycja. Tam się nie dostaniesz bez polecenia. Każdy tancerz marzy całe życie o takiej szansie.
- Nie mówiłeś mi, że starasz się o pracę w stolicy.
Wzruszył ramionami.
- To żaden sekret. Nie chciałem sobie robić nadziei.
- Jimin, to wspaniale, naprawdę fantastycznie! - Wydałem z głębi płuc przeciągłe westchnienie, co zabrzmiało jak szarańcza kłębiąca się w locie. - Czy wypadłem wystarczająco szczerze?
- Nieszczególnie.
- To dobrze.
- Nie bądź małostkowy.
- Małostkowość to mój rys charakterystyczny, Gdybym nie był małostkowy, nie miałbym żadnej osobowości.
Wpatrywałem się w drogę przede mną. Jasne, że byłem zadowolony z powodzenia Jimina, ale przede wszystkim czułem zawiść. Jimin tańczył od trzech lat i już odnosił takie sukcesy. A ja ćwiczę od dziecka, zaczynałem jako pięciolatek, i nie zapowiada się, żeby coś miało w moim życiu ruszyć do przodu. Jimin potrzebował obycia scenicznego, dlatego starał się o tę posadę. Różnice między nami zniechęcały mnie do wszystkiego. Jimin pragnął imponować, błyszczeć w świetle reflektorów, poruszać tłumy. A ja? Marzyłem tylko o spokojnej posadzie tancerza lub choreografa gdziekolwiek, gdzie mógłbym odsłaniać znudzonym widzom rozkosze tańca i uczyć mało utalentowane, ale przynajmniej zaangażowane dzieciaki.
- No i pojechaliśmy na obiad.
- Co?
- Obiad. Z Taehyungiem. Żeby to uczcić.
- Aha – zdążyłem już zapomnieć o tej całej historii, o aresztowaniu Jimina i jego poszarpanych majtkach. Jedyne, czego pragnąłem, to wrócić do domu i pooglądać jakieś byle co w telewizji.
Ale Jimin ciągnął:
- Pojechaliśmy coś zjeść. A Taehyung nic, tylko nawijał o jakiejś zabójczej lasce, którą poznał w klubie w zeszły weekend.
- Jeszcze jedna zabójcza?
- Jest samotny.
Jimin rozsiadł się wygodnie, opierając kolana na desce rozdzielczej.
- Po obiedzie pojechaliśmy z powrotem do Taehyunga. Zaprosił mnie na małą kąpiel w jacuzzi, tylko że nie miałem ze sobą stroju kąpielowego i poszedłem tam tylko posiedzieć. Parę osób już tam było, akurat wyszły z wody i usiedliśmy naokoło, żeby pogadać i napić się piwa. Potem Taehyung poszedł zadzwonić do tej swojej dziewczyny, a ja zostałem i w końcu znudziło mi się siedzenie na krawędzi, podczas gdy wszyscy inni się bawili w wodzie, więc ściągnąłem dżinsy i koszulę i skoczyłem do wody. Nie byłem w ogóle goły, zostałem w majtkach, ale jakiś drań z sąsiedztwa musiał zadzwonić po policję i przyjechali.
- I za to cię aresztowali?
- Niezupełnie. Jeden z facetów w jacuzzi, taki duży, napakowany, zaczął się dopieprzać do tego policjanta. Trochę był nabuzowany po piwie i gorącej wodzie, i przyznaję, że użył paru ostrych zwrotów. I w końcu policjant sprawdził mnie w komputerze i trafił na Minho, co dla gliny jest wystarczającym powodem, żeby się do mnie przyczepić. Wtedy sportsmen stanął w mojej obronie i trochę było przepychanki. Upadłem na ziemię i rozbiłem sobie głowę o krawędź basenu. Następną rzeczą, jaką stwierdziłem, było to, że siedzę w areszcie.
- Jimin, mogłeś go przecież jakoś zagadać. Jesteś w tym niezrównany.
- Owszem, mogłem. - I na tym przerwał.
- A co z majtkami?
- Aha. Ten cwany policjancik kazał mi je oddać, jak mnie zamykali w pudle. Żebym się na nich nie powiesił. Oddali mi je całe w strzępach, kiedy wychodziłem. Pewnie próbowali je zjeść na obiad.
- Mógłbyś ich podać do sądu.
- Prawdopodobnie tak. - studiował teraz swoje notatki o tańcu, puszczając w niepamięć ten incydent.
Przez jakiś czas, aż do bloku Jimina, jechaliśmy w ciszy. Włączyłem migacz.
- Nie chce mi się jeszcze wracać do domu. - Wyprostował się niespokojnym ruchem.
- To nie wracaj. Ale ja cię tu wysadzę. Padam ze zmęczenia
- Ostatni przystanek – namawiał mnie. - No chodź. Przysięgam, na pewno będzie coś do jedzenia.
- Niby gdzie? - Ale już chyba wiedziałem.
- U CL.
- Cholera, Jimin, późno już.
- Chodź, nie bądź palantem. CL zawsze ma coś dobrego, sam wiesz.
Zawróciłem i skierowałem się ku domowi CL. Było już po północy, ale jej to pewnie nie będzie przeszkadzać.
CL akurat czyściła swój rewolwer.
- Smith & Wesson Shofield 45 – powiedziała. - Dokładnie ten sam, z którego mój tatuś strzelił sobie w łeb. Głodni? Częstujcie się.
Staliśmy w kuchni. CL siedziała przy stole polerując czarną lufę jakimś słodko pachnącym olejem. Drzwi lodówki były szeroko otwarte, ale nie było tam nic prócz telewizora ustawionego na metalowej półce. Akurat leciał jakiś durny show. Irytując było widzieć głowę prowadzącego tam, gdzie powinna być główka kapusty, ale już prawie zdążyłem do tego przywyknąć. Gdybym otworzył drzwiczki piecyka, znalazłbym gramofon. Płyty i kompakty CL trzymała w zlewie.
CL, a właściwie Chaerin, lękała się złodziei. Do tego stopnia, że nawet napisała sama do siebie sfingowany list z wydziału zdrowia, na firmowym papierze, który sama zaprojektowała na komputerze. List zawiadamiał z ubolewaniem, że wyniki testów wykazały, iż CL ma AIDS. Trzymała ten list w samochodzie i zawsze zostawiała go na widoku na fotelu kierowcy. Miała nadzieję, że to odstraszy złodziei.
- Nie sądzisz, że ta spluwa jest wystarczająco czysta? - spytał Jimin.
- To antyk. - odparła CL. - Czyszczę ją dwa razy w tygodniu, jak mój tata. Nie chcę się narażać na to, że nie wypali, kiedy ktoś włamie mi się tu w środku nocy.
- Naprawdę myślisz, że mogłabyś z tego do kogoś strzelić?
- Każdy złodziej dostanie, na co zasłużył.
Jimin otworzył szafkę pod zlewem. Stała tam malutka lodówka wciśnięta obok zsypu na śmieci.
- Co byś zjadł, Taemin? - Pochyliwszy się, węszył na półkach.
- A co jest do wyboru?
- Mamy standardowe dwa kawałki pizzy, tradycyjną połówkę pieczonej piersi kurczaka, słoik sałatki z makaronem, trzy kurczaki, jogurt truskawkowy i mus jabłkowy bez cukru.
- Jogurt – powiedziałem.
- Sprawdźcie datę – ostrzegła CL.
Jimin popatrzył na dno pojemnika.
- Na styk. - Rzucił we mnie jogurtem.
Wydobyłem łyżeczkę z szuflady i zasiadłem na drewnianym stole po przekątnej od CL. W telewizji prowadzący miał pełno paletek pingpongowych poprzywiązywanych do całego ciała, na nogach, plecach i piersiach. Na głowie nosił kask motocyklowy z paletką umocowaną na wierzchu jak u kosmity. Na jego sygnał pomocnica włączył jakąś machinę wystrzelającą piłeczki pingpongowe. Odbijały się od niego pod najbardziej dziwacznymi kątami. Potem puścili to jeszcze raz w zwolnionym tempie.
CL otworzyła cylinder rewolweru i umieściła jeszcze jeden nabój w komorze. Dostrzegłem to kątem oka, wpatrzona w piłeczki pingpongowe bombardujące mężczyznę. CL wsunęła kolejny nabój do komory.
- Co mówią twoi nowi lekarze? - spytałem ją?
Wzruszyła ramionami.
- Nic nowego. Że jestem najbardziej niezwykłym przypadkiem, jaki widzieli. Radowali się jak dzieci na myśl o medycznych pracach, jakie o mnie napiszą. Przepisali mi jakieś leki i nagadali się o procedurach kontroli bodźców. Wiecznie te same brednie.
CL cierpiała na bezsenność. Ale nie na prozaiczną bezsenność, jak ludzie, którzy nie mogą spać w nocy, a rano wstają nieprzytomni. CL po prostu nie sypiała. Nigdy.
Ponieważ CL nie sypiała, prowadziła dom otwarty dla studentów wszelakich dyscyplin. Przez dwadzieścia cztery godziny można tu było spotkać laboratoryjne szczury z biochemii pijące piwo z prawnikami. Adepci psychologii oglądali tu telewizję, podczas gdy początkujący dziennikarze czekali na poranną gazetę. Wpadało nawet kilku profesorów, pragnących przywołać studenckie czasy udawaniem, że nie potrzebują snu. CL zawsze miała mnóstwo jedzenia i picia, ale mimo to grupki odwiedzających ją studentów często przynosiły ze sobą całe tory żywności, żeby okazać jej wdzięczność.
Spojrzałam na CL.
- Co za procedury... eee...
- Procedury kontroli bodźców. Podali mi cały zestaw zasad postępowania, żeby sypialnia kojarzyła mi się tylko z przyjemnymi rzeczami. Na przykład, jeśli się położę i nie mogę zasnąć w ciągu dziesięciu minut, muszę wyjść z sypialni i mogę wrócić dopiero, kiedy będę dostatecznie śpiąca, żeby zasnąć. Przerabiałam to już z innymi lekarzami. Nie działa. - Spojrzała na mnie uważnie. - Brakuje mi marzeń sennych, Taeminie. Nigdy nic mi się nie śni.
Jimin zeskoczył ze stołu i wrzucił do śmieci pusty słoik po musie jabłkowym. Otworzył kolejną szafkę, wyciągnął puszkę solonych orzeszków i zaczął garściami pakować je do ust.
Biała kotka CL wskoczyła mi na kolana. Jej lewe udo było wygolone do skóry. Ciało znaczyły trzy czerwone pręgi.
- Cześć Sfinks – powiedziałem. - A cóż ci się stało?
- Kocie walki – odrzekła CL. - Kosztowały mnie masę pieniędzy. - Wyciągnęła ramiona, a ja podałem jej Sfinksa. - Dwa razy dziennie muszę jej dawać antybiotyki. Musi łykać piguły, zupełnie jak ja. - CL zaczęła skubać największą pręgę na nodze kota. Część strupa oderwała się. CL skubała dalej.
- Jeezu. - Skrzywiłem się. - Co ty wyrabiasz?
Rana musi mieć dostęp powietrza – wyjaśnił Jimin. - Żeby się nie zainfekowała.
CL odbezpieczyła broń, przytknęła lufę do głowy Sfinksa i nacisnęła spust. Podskoczyłem na dźwięk wystrzału. Bezwładne ciało Sfinksa spadło ze stołu. Zakrwawiona kępka sierści uderzyła mnie w policzek.
- Jezus, CL! - wrzasnąłem.
Odwróciła głowę w moją stronę i wypaliła. Kula i huk wystrzału dosięgły mnie w tej samej chwili. Poczułem na twarzy gorący powiew. Nogi ugięły się pode mną i osunąłem się na stół, przewracając krzesło. Paliło mnie w piersiach. Bałem się spojrzeć, bałem się, że zobaczę dziurę prosto do serca. I kulę w nim. Śmieszne, nie wyobraziłem sobie serca jako mięśnia wielkości pięści, zobaczyłem serduszko walentynkowe, pełne i czerwone.
Dostrzegłem, że CL jeszcze raz odciąga zamek rewolweru, celując w moją twarz.
Jimin skoczył ku niej jak jakiś bohaterski glina z telewizji. CL nawet nie drgnęła, zrobiła spokojny obrót i strzeliła mu prosto w pierś. Jimin upadł na kuchenną podłogę.
Próbowałem się do niego podczołgać, ale nic z tego nie wyszło. Moje serce wypompowywało bluzgi krwi przez dziurę w piersi.
CL nie mówiła do nikogo w szczególności.
- Wielu ludzi robi ten błąd, że przykłada broń do głowy. Zbyt łatwo jest nie trafić w żywotne części mózgu, co kończy się paraliżem, a nie śmiercią. Właściwy sposób pozbycia się siebie jest taki. - CL
otworzyła usta, powoli opuściła głowę nad lufą i pociągnęła za spust.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy